Albania bez filtra. Przewodnik nieprofesjonalny



Postój żółtych taksówek. Prawie jak w Nowym Jorku :-) Oczywiście stare mercedesy.

W moim pierwszym poście o Albanii pokazałam Wam właściwie tylko ładne plażowe obrazki czyli podejście typowo turystyczne. Mogliście nawet odnieść wrażenie, że plażowanie było głównym celem naszej podróży. Ok, przyznaję, zmieniliśmy plany wakacyjne w celu wygrzania pewnych części ciała w cieplejszych miejscach niż północne części naszego kontynentu. W sumie to się wygrzaliśmy na zapas.

Dziś nie będę pisaćWam jednak o plażach, bo to mogliście przeczytać w poprzednim poście. Dziś pokażę Wam Albanię prawdziwą, a właściwie to o niej napiszę, bo jak już wspominałam tutaj, zdjęć mam niewiele, a te co mam, zrobione są telefonem, stąd tytuł posta: Albania bez filtra. Te kilka zdjęć to taka złapana chwila, kiedy to olśniło mnie, że może jednak warto uwiecznić jakąś charakterystyczną scenkę z życia.


Granica Czarnogóra-Albania. Gdzieś w polu.

Granicę albańską przekraczamy od strony Czarnogóry, w czwartym dniu naszej podróży. Przyznaję, takiego przejścia granicznego jeszcze nie widziałam. Człowiek od razu czuje, że wjeżdża do zupełnie innego świata. Trzeba się przyzwyczaić do widoku kobiet w burkach, w końcu Albania to kraj muzułmński (63% ludności). Po odstaniu w kolejce i rytunowej kontroli dokumentów przekraczamy granicę. Od razu wjeżdżamy w stado dzikich kóz spacerujących sobie leniwie po drodze, a raczej po czymś co drogę udaje.

Pierwsze widoki jakie nam towarzyszą to nagie góry i nic poza tym. Droga kiepska. Po jakimś czasie pojawiają się pierwsze biedne domki. Potem większe skupiska domostw i uprawne pola, głównie rosną tam arbuzy i coś czego nie znam. Całą drogę uważnie rozglądam się za uprawami marihuany, bo jak wiadomo, Albania jest jednym z większych producentów tego towaru. Zaczynają pojawiać się domy wygladające całkiem bogato, hacjendy rzec można. Wyłaniają się gdzieś w polu, pomalowane na jaskrawo, stylizowane na pałacyki, zatopione w bujnej zieleni ogrodów (ale jak to?). Zaczynam podejrzewać, że to typowe rezydencje albańskich bossów narkotykowych, ale to zapewne tylko moje niezweryfikowane fantazje.

Mijamy pierwsze wioski. W każdej kilka meczetów. Pola arbuzów i kukurydzy. Arbuzy i kukurydza będą nam już towarzyszyć przez cały pobyt w tym kraju. Na każdej drodze (nawet na pseudo-autostradzie!), skrzyżowaniu (tak!) i rondzie (a jakże!) spotkacie handlujących arbuzami i kukurydzą. Kukurydza jest grillowana w liściach na rozżarzonych węglach, wygląda na to, że to powszechny przysmak.

Wjeżdżamy do pierwszego, jak się okazuje, miasteczka. A może miasta? Trudno powiedzieć. Budynki są w naprawdę opłakanym stanie, bazarki, gdzie można kupić kurę na rosół. Żywą. I oczywiście arbuzy i grillowaną kukurydzę. Jednym z głównych środków transportu jest albo rower albo motorek z koszem z przodu, w którym podróżuje cała rodzina. Zazwyczaj jeżdżą pod prąd. Czuję się przytłoczona takim nagłym przeniesieniem do innego wymiaru. Widać, że tu żyje się bardzo biednie.

We wszystkich relacjach z podróży po Albanii czytałam, że ten kraj to nie tylko stare mercedesy. Owszem, nie tylko, ale po prostu nie da się od nich uciec! Nie wiem skąd to zamiłowanie Albańczyków do mercedesów, ale ponoć to jedyny samochód, który znosi w miarę godnie stan tamtejszych dróg. Myślę, że średnia wieku tych aut to 30 lat. Są wszędzie.

Albańczycy jeżdżą po swojemu. Włączają się do ruchu nie sygnalizując tego faktu, wyprzedzają na trzeciego. Na drogach dużo policji i dużo przydrożnych krzyży. Właściwie nie są to krzyże a takie małe domki, często w kształcie świątyń. Nie trudno dojść do wniosku, że na drogach ginie tu mnóstwo ludzi.

Dojeżdżamy w końcu do Tirany, stolicy Albanii. Miasto trochę mniejsze od Poznania, słynie przede wszystkim z bunkrów. Bunkry to kolejna, po mercedesach, arbuzach, kukurydzy i kozach, wszechobecna rzecz w Albanii. Mamy nadzieję, że od teraz drogi będą trochę lepsze, bo musimy dojechać do Durres, drugiego pod względem wielkości miasta, kurortu nadmorskiego.

Rzeczywiście, wjeżdżamy na coś, co nazywa się autostradą, ale świadczyć o tym mają jedynie dwa pasy w jedną stronę. Stoiska z arbuzami i grillowaną kukurydzą wcale nie znikają (autostrada!), ponadto musimy przejechać przez palący się fragment drogi, ot taki pożar spowodowany przez wysokie temperatury, którego nikt nawet nie gasi, bo po co? Samo się zapaliło, samo zgaśnie.


Durres. Widok z naszego hotelu na główny deptak i meczet.

Na szczęście podróż ze stolicy Albanii do Durres nie trwa długo. Wydaje się, że wszystkie miasta w tym kraju są zabudowane bardzo gęsto i bardzo chaotycznie, nie inaczej jest i w tym mieście. Różnica jest taka, że tutaj obok bloków-slamsów budują się nowoczesne apartamentowce więc kontrasty są  bardzo widoczne.

Samo miasto, pomimo, że jest kurortem (i największym portem Albanii) do napiękniejszych nie należy. W starej części miasta, w której my mieszkaliśmy, znajduje się za to całkiem miły deptak (na zdjęciu powyżej), nad którym góruje meczet i od którego rozchodzą się dwie reprezentacyjne alejki shoppingowe. Wzdłuż brzegu morza również ciągnie się deptak, miejsce straganów i rozrywek wszelakich.

Czym się tutaj handluje? Oczywiście grillowaną kukurydzą, używanymi butami, lokalnymi przysmakami, starymi książkami i kasetami. Rozrywki też raczej z gatunku tych prymitywnych: rozklekotana karuzela, strzelnica z maskotkami, gumowe kaczki pływające w basenie, które trzeba złapać na wędkę. Nam najbardziej podobała się możliwość zważenia się za drobną opłatą. Podchodzi się do takiego pana czy pani, który cały dzień siedzi na murku i udostępnia nam wagę, taką najzwyklejszą, domową. Czad.

Sklepy z podróbkami funkcjonują na legalu, zatem jeśli intesresuje Was jakiś niedrogi guczi czy dior w Albanii jest w czym wybierać. Nie są to jednak podróbki z kategorii tych "nie do odróżnienia". Bez problemu kupicie też hakowane oprogramowanie komputerowe.

Jest również molo, całkiem przyjemne, na końcu którego znajdują się całkiem miłe restauracje z tarasami nad wodą. W Albanii generalnie jemy niedrogo, przeważa kuchnia włoska. Uważajcie na wypasiony półmisek wędlin: raczej nie macie co liczyć na cokolwiek bardziej wyrafinowanego niż mortadela!




Wędliny może i nie są mocną strona Albańczyków, za to sery są pyszne!


Wszędzie spotkacie bezdomne psy w ilościach hurtowych, widać, że raczej nikt tego nie ogarnia. Na szczęście są niegroźne i żyją swoim własnym życiem.


W Albanii podrobiony jest nawet McDonald's (bo prawdziwych makdonaldów tu nie ma). ten albański nazywa się Kolonat.


Taka sytuacja jak na zdjęciu powyżej dla mnie była chyba największym szokiem: bezdomne dziecko śpiące na kartonach. W samym Durres spotkać można było ze dwie rodziny (raczej cygańskie) trudniące się żebractwem i prowadzące raczej koczowniczy tryb życia.


"Nocne życie" w Durres


 Popiersie jakiegoś lokalnego bohatera, zakładam że jeszcze z czasów partyzantki. Nie znam gościa.


Panowie (emeryci?) chill-outują całymi dniami, graja w gry planszowe, piją kawkę i inne napoje. Wracają do domu bardzo późnym wieczorem z arbuzem pod pachą. Jestem świadkiem!


Jaki kraj, taki rumak :-) Pan przyszedł, przywiązał swojego osiołka do płotu i poszedł sobie. A dokąd? Oczywiście do saloon'u. Baru znaczy się? Wyśledziłam go! Osiołki są tu wciąż jednym z popularnych środków transportu.


Plaży w Durres nie polecam - należy do jednych z najbardziej zatłoczonych na świecie. Samo miasto warte jest zobaczenia, szczególnie dla tych, którzy lubią poczuć klimat i autentyczność odwiedzanego kraju; tutaj szczególnie można to poczuć w weekend, gdy zjeżdżają mieszkańcy stolicy i okolicznych wiosek.

Co ciekawe, w Albanii czujemy się naprawdę bezpiecznie. Oprócz cygańskich rodzin trudniących się żebractwem nie spotykamy tu innych żebraków ani nagabujących o parę groszy "żulików". Nie ma strzeżonych parkingów, samochód można bezpiecznie wszędzie zostawić, na drogach dużo policji (uwaga na limity prędkości!). Atmosfera luźna i przyjazna, klika osób mówiło nawet po angielsku.

Po dwóch dniach spędzonych w Durres kierujemy się na południowy wschód, do miejscowości Berat. Jest to miasto-muzeum wpisane na listę UNESCO zwane miastem tysiąca okien. Stare domki zostały zbudowane na wzgórzach, a ich okna skierowane w kierunku rzeki. W jednym z takich domków mieliśmy nocleg. Jakież było nasze zdziwienie (na booking.com niestety nie ma tej informacji) kiedy okazało się, że to właśnie w takim domku śpimy i ... trzeba się do niego wdrapać wąskimi, kamiennymi uliczkami, oczywiście z bagażem. Nasz akurat była na samym szczycie wzgórza u podnóża zamku. Widok wynagrodził trudy marszu (który tak naprawdę okazał się całkiem krótki).


Sam domek był rewelacyjny! Dwie odnowione sypialnie, każda z łazienką, do tego niewielki aneks kuchenny i taras widokowy. Bomba!

Miasteczko jest dosyć senne, spokojne, pełne zabytków (między innymi cerkwie i meczety). Parzą tu najlepsze espresso ever! Kamienne uliczki tworzą tajemniczy labirynt, ale i tak nie da się tu zgubić, bo albo można zejść w dół albo w górę do zamku.






Żegnamy Berat i kierujemy się dalej na południe. Musimy dotrzeć do Sarandy. Na szczęście nie jesteśmy swiadomi jaka droga nas czeka. Jeśli kiedykolwiek uda Wam się pokonać ten dystans (215 km) w mniej niż pięć godzin koniecznie dajcie znać!

Na początek wiemy, że mamy dwie opcje: złą i gorszą. Wybieramy trasę przez Vlorę, ma być widokowa. I jest!! Widokowa, widowiskowa i najniebezpieczniejsza droga ever!! Najbardziej kręta! Najbardziej szalona! Najbardziej zaskakująca! Najbardziej hardcorowa! 

Powiem Wam, że trochę już widzieliśmy na tym świecie i trochę tych kilometrów zjeździliśmy, ale tutaj naprawdę koparki nam opadły. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że najpiękniejsze trasy norweskie i alpejskie tracą w tym rankingu.

Kawałek po wyjeździe z Beratu skończył nam się asfalt. Nagle naszym oczom ukazała się z jednej strony asfaltowa góra, a z drugiej wyrwa w drodze. No i tak sobie podróżowaliśmy przez jakiś czas. Gdy już asfalt był znośny to trasa zaczęła się niemiłosiernie wić i wspinać. I tak bez końca. Ile tych zakrętów pod górę być mogło? Nie mam pojęcia. Tysiąc? 

Wiekszość drogi biegnie urwiskiem nad morzem, widoki są niepowtarzalne. Zobaczycie tutaj napiekniejsze plaże świata. Część trasy biegnie między górami, tam spotkacie dziko żyjące osiołki i konie. Bardzo przyjazne. Można podejść i pogłaskać, nic sobie z tego nie robią.

Niestety mój zasób słownictwa nie pozwala mi na obrazowe opisanie tej drogi. To trzeba zobaczyć, ale musicie wiedzieć, że to będzie doświadczenie ekstremalne. Dobry samochód z napędem na cztery koła wskazany.

Umęczeni docieramy wieczorem do hotelu w Sarandzie. Dalszy ciąg i "ładniejszą" stronę Albanii znacie już z tego posta.


Mam nadzieję, że pomimo nieprofesjonalnych zdjęć robionych zupełnie spontanicznie choć trochę zachęciłam Was do zwiedzenia tego kraju. Jeśli lubicie długie jazdy samochodem w nieznane i odkrywanie nowych miejsc to jest to opcja do przemyślenia.

Albania jest warta zachodu, ludzie są przyjaźni, pogoda dopisuje i naprawdę jest co zobaczyć! Koniecznie dodajcie jeszcze do listy Gjirokastrę (miasto tysiąca schodów) i nadmorski Ksamil. Pełna egzotyka.

Buziaki!!

XOXO






Komentarze

  1. Zdjęcia nie tyle, co cudowne, zdjęcia są mocne!
    Nie znam Albanii, bo z góry zakładam, że... no takich miejsc się.... boję:) I koło się zamyka, bo jak tu się przekonać i polubić coś, czego się nie zna...
    Zazdroszczę tej opadającej szczęki, tej "innej bajki", serów i widoków.
    No dreszcze mam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, no jak to jak? Trzeba poznać! Mówię Ci, pakujcie sie i jedźcie, nie ma się czego bać, Albania jest mega przyjazna i bezpieczna!

      Usuń
  2. W Sarandzie , Ksami l, Gjirokastr , Butrint byłam i okolice Sarandy zwiedzałam wypozyczonym autem , Szkodre zwiedzałam bedąc na wakacjach w Czarnogórze granice przekarczaliśmy taksówką , drogi kiepskie ,ale podobało mi się u nich :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli chodzi o Albanię to jestem na tak!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj tak przełęcz Llogara równa się najpiękniejsze widoki i niezapomniane kręte drogi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesli gdzies są bardziiej kręte to ja ich nie chcę poznać :-) ha ha

      Usuń
  5. My planowaliśmy w tym roku podróż do Albanii. Ale ze względu na ciążę nie zdecydowałam się na jakikolwiek wyjazd za granicę, bo na samym początku miałam trochę problemów. Za to jak tylko smyki podrosną trochę jedziemy w tym kierunku :)

    OdpowiedzUsuń
  6. jak dla mnie Albania jest naprawdę piękna:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz